piątek, 18 listopada 2016

Niepodległościowy medalowy zawrót głowy

Biegacze dzielą się na tych, którzy biegają dla wyników, sami dla siebie,  dla medali lub wszystkiego po trochę. Ja należę raczej do tej ostatniej grupy, ale tym razem głównym czynnikiem, który pociągnął mnie do Poznania na Bieg Niepodległości była chęć posiadania tego pięknego medalu w kształcie miecza.


Wszystko zaczęło się od tego, że ktoś z grupy (ROZBIEGANE DOBCZYCE) napisał, że jest taki cudny medal na tym biegu. Wtedy zrodziła się u mnie chęć wyjazdu, a kolejnym czynnikiem który wpłynął na to był fakt, ze 11 listopada w Poznaniu odbywa się wielka impreza z okazji imienin św. Marcina, na której bardzo chciała być moja mama. Długo wahałem się czy jechać, bo 12 i 13 listopada miałem zjazd na uczelni i musiałem być w Krakowie. W końcu rodzice mnie namówili i zapisałem się na ten bieg.
Teoretycznie mój udział w tym biegu był tajemnicą i wiedziały o nim tylko dwie osoby z grupy.
Tak więc 10 listopada (czyli dzień przed biegiem) wsiadłem do pociągu relacji Kraków Główny -> Poznań Główny i prosiłem Boga, żeby pociąg nie miał dużego opóźnienia, bo odbiór pakietów był do 21:00, a planowany przyjazd o 20:39. Niestety pociąg miał opóźnienie 10 minut przez co musiałem biec do biura zawodów. Na szczęście zdążyłem. Tam już tylko formalności, odbiór pakietu, w którego skład wchodziła koszulka (biała lub czerwona - trochę krótka przez co wiele biegaczy narzekało na organizację – moja była do pępka, ale nie przeszkadzało mi to, bo miałem bluzkę termo aktywną pod spodem), fasolki niepodległości (widoczne na zdjęciu) oraz numer startowy i woda mineralna. Warto wspomnieć, że podczas odbioru pakietów była zbiórka nakrętek dla chorego Ziemka. Ja także dołożyłem się do tego i wiozłem z domu całą siatę nakrętek.



11 listopada – dzień biegu.
Obudziłem się rano i widok jaki mnie zastał za oknem to białe dachy domów. Zaśmiałem się, że musiałem jechać do Poznania, żeby śnieg zobaczyć. O 9:45 stawiłem się na starcie. Wszędzie byli biegacze. Limit biegu wynosił 10 000 osób i wyczerpał się już przed biegiem. Organizatorzy w celu uczczenia tego święta podzielili ludzi względem koloru koszulek tak aby wszyscy utworzyli jedną wielką flagę. Efekt był niesamowity. Odśpiewanie Hymnu i start! Bieg był na dystansie 10 km. Trasa miała atest PZLA przez co była dogodna do pobicia życiówki. Zresztą takie też miałem założenie, aby pobić życiówkę z Tarnowskiej Dyszki. Biegło mi się ciężko i większość trasy borykałem się z bólem brzucha spowodowanym niedobrym żelem energetycznym. Na szczęście udało mi się dobiec do mety w czasie 46:49 dzięki czemu poprawiłem swoją życiówkę o minutę. Potem odbiór upragnionego medalu, a następnie rogala świętomarcińskiego z białym makiem.
Podsumowując był to dla mnie bardzo udany bieg i dedykuje go moim rodzicom, bo gdyby nie oni to bym pewnie teraz tego nie pisał. Zresztą w ramach podziękowania dla nich cały bieg pokonałem ze specjalnie przygotowaną kartką na plecach, która jest widoczna na jednym z poniższych zdjęć. Tutaj dziękuje Kamilowi za zrobienie tej grafiki. No i oczywiście podziękowania dla całych Rozbieganych Dobczyc, bo to przy Was udaje mi się tak rozwijać skrzydła i wciąż poprawiać swoje wyniki.

Paweł Urbański







poniedziałek, 7 listopada 2016

ROZBIEGANE DOBCZYCE I…TAKA TARNOWSKA DYSZKA

W niedzielę, czyli wczoraj odbył się w Tarnowie bieg na dystansie 10-ciu kilometrów. Ekipa Rozbieganych też tam była, biegła, kibicowała i świetnie się bawiła aktywnie spędzając czas.



„Jak dobrze wstać, skoro świt”
Niedzielna pobudka dla Rozbieganych nastąpiła bardzo wcześnie – już o godzinie 7 ruszyliśmy sporą ekipą w stronę Tarnowa, aby wziąć udział w ostatnim biegu z cyklu Biegam w Małopolsce czyli „I…TAKA TARNOWSKA DYSZKA” (dla niewtajemniczonych: sponsorem biegu było znane biuro podróży, stąd nazwa). W początkowej wersji miało nas wystartować jedenaścioro. Jednak po dotarciu na miejsce Janek Z., którego ostatnio rozpiera energia (niedawne starty w Cracovia Półmaratonie Królewskim i Krwiobiegu), zdecydował się na spontaniczny udział w biegu. Przebraliśmy się w nasze słoneczne koszulki i poszliśmy rozgrzewać Tarnów naszą energią i pozytywnym nastawieniem. Trzeba dodać, że dla wielu z nas był to ostatni lub jeden z ostatnich startów w tym sezonie.


Strategie, plany, założenia… życiówki
Jak wiadomo RD to grono ambitnych ludzi. Każdy przed startem miał swoje założenia, omawiane już w trakcie długiej podróży do Tarnowa. Wiedzieliśmy, że trasa jest prawie płaska, a pogoda bardziej pomagała niż przeszkadzała. Osiągnięciu dobrych wyników sprzyjał również fakt, że na biegu obecni byli pacemakerzy (rozstawieni co 2:30 min). Można więc było pokusić się o dobre czasy i… życiówki. Nasi dzielni kibice – w tej roli Ewa i cała ekipa Gdów Proud Runners – dopingowali na ostatnich metrach i pomagali jak tylko mogli! O życiówkach muszę opowiedzieć trochę więcej, bo aż 6 Rozbieganych (z 12 startujących) ustanowiło nowe rekordy życiowe! Wyniki przedstawiają się następująco:

00:37:57 Kupiec Tomasz (życiówka)
00:39:05 Piwowarczyk Paweł
00:44:07 Drzyzga-Błaszczyk Anna (życiówka)
00:45:09 Franiek Łukasz
00:47:49 Urbański Paweł (życiówka)
00:50:16 Budzowski Radosław (życiówka)
00:52:57 Franiek Marta (życiówka)
00:53:41 Wojtan Magda
00:54:22 Sorocki Kamil
00:54:29 Tracz Mateusz
00:56:07 Załęczny Jan (życiówka)
00:59:27 Wróbel Ilona

W tym miejscu wielkie gratulacje należą się Ani, która w swojej kategorii wiekowej zajęła 3-cie miejsce! Wszak to nasza Królowa, więc podium to taki jej drugi dom.
Gratulacje dla wszystkich raz jeszcze!


A po biegu…
… świętowaliśmy! Udaliśmy się na poczęstunek od organizatorów (pyszne ciacha i napoje), uzupełniliśmy płyny i napełniliśmy nasze brzuszki. Jak wiadomo, RD są medialne więc nie obyło się bez sesji zdjęciowych i kręcenia filmów. Wymienialiśmy się wrażeniami po biegu, gratulowaliśmy sobie życiówek i cieszyliśmy się atmosferą biegu.


Po mojemu: rekordowo!
Dla mnie osobiście był to bieg bardzo ważny – ostatni w tym roku, w roku, w którym zacząłem biegać (kwiecień). Pamiętam pierwsze starty, poznanie ekipy Rozbieganych. Pamiętam kiedy mówiłem do Ewy, że dla mnie 5 km to max, ewentualnie jak przebiegnę 10 km poniżej godziny to szczyt moich możliwości. W lipcu zadebiutowałem na 10 km i uzyskałem czas 59:15. Od tamtego czasu nie nadarzyła się dobra okazja do poprawy rezultatu. Dzisiaj plan był ambitny: trzymać się z pacemakerem biegnącym tempem 5:00 min/km przez pierwsze 5 km, a potem trochę zwolnić. Wiedziałem, że nie jestem gotowy na przebiegnięcie tego dystansu w 50 minut. Przez 5 km trzymałem się planu wzorowo, jednak potem stwierdziłem, że spróbuję dalej trzymać tempo, na tyle na ile organizm pozwoli. Piątka przybita z Pawłem U. na pętelce dała dodatkowego pozytywnego kopa. Wola walki ciągle pchała do przodu. Na ostatnich metrach bezcenna okazała się pomoc Tomka K., który pomógł mi trzymać równe tempo kiedy sił już zaczynało brakować. Efekt? Czas 50:16! Czas, o którym jeszcze 4 miesiące temu nawet nie śniłem. Dystans pokonany tempem, które ja określam jako „ostry speed”. Życiówka poprawiona o 9 minut! Moja radość była ogromna, co chyba każdy Rozbiegany mógł odczuć.
Słowem podsumowania: ten sezon biegowy dobiega końca. Był on dla mnie niezwykle ciekawy, emocjonujący, debiutancki! Gdyby nie drużyna jaką są ROZBIEGANE DOBCZYCE nie osiągnąłbym tego, co osiągnąłem. Wymienię tutaj choćby dzisiejszą życiówkę czy przebiegnięcie półmaratonu. Wszystko to dzięki genialnym ludziom, świetnej atmosferze i chęciom. Dziękuję! Jednocześnie wiem, że to dopiero początek. Razem osiągniemy jeszcze nie jedno, a ja już nie mogę się doczekać!

Radek Budzowski





środa, 19 października 2016

Królewski podany po królewsku

Obiad przyrządzi każdy. Właściwie bieg zorganizować może również prawie każdy, przy odrobinie chęci. Jednak istotny jest sposób podania i otoczka. Mój „biegowy obiad” podany był w ekskluzywnej restauracji, a dania przyrządzał najlepszy kucharz. Smakowało, oj smakowało!

Naszą tradycją po skończonych zawodach w których licznie bierzemy udział jest napisanie krótkiej relacji z tego wydarzenia. Tym razem ten zaszczyt przypadł mnie w udziale, jako że bieg w półmaratonie był moim pierwszym na tym dystansie.


„Jak nie dobiegnę, to dojdę”
Myśl żeby wziąć udział w tym biegu zakiełkowała w mojej głowie już w marcu po półmaratonie Marzanny.  Widząc radość, a zarazem zmęczenie na twarzach biegaczy kończących ten bieg, pomyślałem sobie: „może i ja spróbuję swoich sił na tym dystansie”. W lipcu zapisałem się, opłaciłem udział i zacząłem przygotowania do startu. Czas biegnie szybko i ani się obejrzałem, gdy tydzień przed startem poczułem lekkie zdenerwowanie i powracającą co chwilę myśl, czy dam radę, czy aby nie przeceniłem swoich sił, bo nigdy nie biegałem długich dystansów. Ale klamka zapadła i postanowiłem podjąć to wyzwanie - jak nie dobiegnę, to dojdę, ale muszę ukończyć półmaraton. Założyłem sobie nawet, że będę go w stanie skończyć z wynikiem 2 godzin i 30 minut.


Meta przed startem...
Niedziela 16 października powitała nas siąpiącym deszczem i chłodem (tylko 6 stopni). Wyjechaliśmy z Dobczyc o 9:30, jechaliśmy trzema samochodami, a reszta drużyny i kibice mieli dojechać na miejsce startu do Tauron Areny indywidualnie. Po przybyciu na miejsce i przebraniu się w koszulki ROZBIEGANYCH DOBCZYC były wspólne foty przed startem. Ja niestety przegapiłem to wydarzenie, bo poszedłem do toalety i nie wróciłem na czas (ogromne kolejki do WC). Pakiety startowe mieliśmy już odebrane w piątek, dzięki zaradności Pawła, Mateusza i Radka. Nie musieliśmy tracić czasu na ich odbieranie. Godzina 11.00 się zbliżała i powoli szliśmy na miejsce startu. Wszyscy chyba w głowach zapamiętali jednak widok czekającej ich mety, która była najpiękniejszą metą w Polsce. Umieszczona wewnątrz hali „zapraszała” do efektownego przekroczenia jej...


Razem - raźniej
Bieg rozpocząłem w towarzystwie Iwonki i Jancia - reszta grupy zajęła miejsca z przodu stawki. Ruszyliśmy w tym tłumie krok za krokiem niemrawo do przodu, a po kilkunastu metrach dowiedziałem się od Jancia, że będzie mi towarzyszył w czasie całego biegu! Od razu lepiej się poczułem, wiedząc, że będę miał takiego opiekuna. Do 10 km biegła z nami Iwonka, a później ruszyła swoim tempem do przodu. Kilometry nam mijały, deszczyk przestał padać, tylko kałuże na ulicach Krakowa trzeba było omijać. Gdy wbiegliśmy na Rynek Główny powitały nas tłumy ludzi i głośny doping organizatorów tego wspaniałego biegu. Z upływem kilometrów ubywało mi sił i mój bieg zamieniał się czasami w trucht. Zacząłem odczuwać ból w stawach biodrowych (lata robią swoje)  i nogi już tak nie niosły jak na początku biegu.



Czułem się zwycięzcą!
Od osiemnastego kilometra zaczęła się walka z samym sobą. I tu wkroczył do akcji nasz nieoceniony motywator -  Jancio. Jego podpowiedzi i rady pomogły mi dotrzeć do mety w takim czasie, o jakim nawet nie marzyłem! Cały czas mam w głowie jego słowa: ,,Dasz radę. To jeszcze tylko tyle co jedna strefa (kółko do przebiegnięcia na naszej dobczyckiej strefie przemysłowej). Dasz radę! Musimy zejść poniżej 2:20!”. Na ostatniej prostej trochę przyspieszyliśmy widząc naszych kibiców z flagami i gorącym dopingiem. Jancio jeszcze 10 metrów przed metą dał mi naszą flagę RD, abym mógł z nią dzielnie przebiec linię mety i tym samym poczuć się zwycięzcą - bo tak się czuję!
Ten bieg był dla mnie czymś nieosiągalnym, dlatego uczucie, że go ukończyłem jest bezcenne.
Jancio - dzięki wielkie. Bez Ciebie nie wiem jakby się zakończył udział w tym biegu. Oczywiście dla reszty też wielkie podziękowania, za motywację, za wiarę we mnie, za głośny doping. Kibicom za to, że chciało się Wam przyjść w taką pogodę i marznąć w deszczu.


Miłe chwile z RD
Jeszcze parę słów o przyjemnych chwilach po biegu. Jak zwykle był czas na wspólne foty. Koronowaliśmy też naszą królową Anię i króla Pawła za zdobycie Korony Maratonów Polskich oraz zdobycie statuetki Triady (ukończenie Cracovia Maraton, Biegu Trzech Kopców i Półmaratonu Królewskiego). Kamil i Bartosz zostali  natomiast obdarowani tortami urodzinowymi (niespodziankowymi, bo do końca nic nie wiedzieli), które zostały pożarte w mgnieniu oka przez uczestników biesiady. Kamil - dzięki za super zdjęcia- jak zresztą zawsze, byłeś wszędzie! Dzięki Tobie mamy po biegach wspaniałe pamiątki, które dzięki Twoim zdjęciom są jak żywe!
P.S. Po skończonym biegu mówiłem, że to mój pierwszy i ostatni półmaraton, ale po ochłonięciu nie mówię NIE. Może z Wami jeszcze kiedyś przebiegnę ten wymagający dystans.
 Jeszcze raz wszystkim wielkie dzięki - Rozbiegana drużyno z Dobczyc i okolic.

Janek Załęczny 60+




poniedziałek, 17 października 2016

Królowa jest jedna ;-)

Wszystko zaczęło się od mojego pierwszego w życiu maratonu, oczywiście Cracovia Maraton 2015. Wtedy to razem z Janciem i Ewką przebiegłam magiczny dystans 42,195 m. Czas 4.04, jak na pierwszy raz całkiem nieźle. Ale już wtedy wiedziałam, że to mój pierwszy maraton na drodze do Korony Maratonów Polskich. I potem poleciało. 

Wrzesień 2015 Wrocław, czas 3.58. Rok 2016  rozpoczęłam maratonem w Dębnie, czasem 3.44,  nadprogramowo zaliczony Maraton Cracovia  czas 3.39. Wyjaśnię pokrótce, że w drodze do Korony trzeba zaliczyć 5 maratonów, w okresie 2 lat. 5 - ale konkretnych, mianowicie, Kraków, Dębno, Wrocław, Warszawa i Poznań. Zostały jeszcze dwa. Warszawa w doborowym towarzystwie Pawcia, (czytaj Pawła Piwowarczyka), któremu w Królewskim mieście, przypadła koronacja na Króla Maratonów Polskich. Wielkie gratulację Królu. Podziwiam Cię za konsekwentne dążenie do celu, jasne i precyzyjne, bez półśrodków. Może kiedyś choć w części mi się to uda.


Warszawa zaliczona z wynikiem 3.30.31. Ostatnia prosta. Poznań. Niestety w ostatniej drodze do Korony nie towarzyszył mi nikt z Rozbieganych, no może nie fizycznie, ale na trasie online biegło ze mną kilkoro ;-). Duchowo byli wszyscy. Wiedziałam o tym, i czułam się jakby kibicowali mi na całej trasie. Bałam się trochę tego maratonu, bo dwa tygodnie wcześniej biegłam maraton w Warszawie. Czwarty maraton w tym roku, szaleństwo. Nie wiedziałam, czy  ciało nie zaprotestuje, czy nogi nie odmówią posłuszeństwa, czy głowa wytrzyma. Ale cel był jasny, przekroczyć linie mety, nawet na czworakach i zdobyć ostatni krążek do Korony. Trasa bardziej wymagająca, niż w Warszawie, pogoda niby bardziej sprzyjająca, ale czy ja wiem, parę razy pokropiło, wcześniej padało, więc mnóstwo kałuż, mokre buty, w sumie to cała mokra przebiegłam przez linie mety. Do 30 km biegło się super, potem niestety zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać. Może za szybki start (tak Jancio (Jan Piwowarczyk), jak zawsze), może za krótki okres regeneracyjny. Nieważne, cel - meta obrany. Głowa w pewnym momencie mówiła stań, dojdziesz. Ale wiedziałam, że jak już się zatrzymam to nie ruszę z powrotem do biegu. Ostatnie kilometry, ciągły się niemiłosiernie. Patrzyłam na zegarek, a tu zamiast kilometrów, uciekały metry. Dystans ciągnął się niemiłosiernie. Ale jest. Meta!. Super uczucie. Koniec. Czas 3.30.14. Nowa życiówka!. Korona zdobyta.
Jancio, Mateusz i Paweł macie swoja Królową ;-).( W Rozbieganych mamy już trzech króli, bo Dobczyce to w końcu Miasto Królewskie). Nie da się określić uczucia po przebiegnięciu maratonu, startu, atmosfery w trakcie biegu, euforii na końcu. Magia. Dlatego to jest dystans najmilszy mojemu sercu. Daje Mi najwięcej wzruszeń. Ale jak powiedział Paweł P. nie wybacza błędów, uczy pokory i walki ze samym sobą do samego końca.
Marzyłam o zdobyciu Korony i już jest. Zajęło mi to, wliczając dubel w Krakowie, 13 miesięcy.
Czy było warto? Tak!.
Co dalej? Nie wiem. Trzeba wyznaczać nowe cele. Bo to napędza, pozwala oderwać się od codzienności.


I przyszedł czas na podziękowania.
Sukces jest jeszcze większy i bardziej smakuje  jak możesz się z nim dzielić z przyjaciółmi. I tu Rozbiegane Dobczyce jesteście najlepszym teamem w jakim w życiu przyszło mi biegać. To zaszczyt biegać w żółto- czarnych barwach. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak wielką przyjemność i radość daję mi przeżywanie z wami  moich sukcesów. Wasze miłe słowa, obecność, wiara i to że jesteście ze mną.  Jancio, Ojcze mojego sukcesu, to Ty pierwszy we mnie uwierzyłeś i zaraziłeś mnie ta wiarą. Dziękuję naprawdę wszystkim i każdemu z osobna. Koronę zadedykowałam moim rodzicom, których nie ma już ze mną fizycznie, ale ich wsparcie czuję zawsze przy sobie. No i szczególne podziękowania dla mojej rodzinki, że wytrzymują z matką wariatką,  która zamiast siedzieć w domu, gotować, sprzątać, prać… - biega. Myślę jednak, że to właśnie dzięki temu jestem bardziej szczęśliwa. Biegacze to najbardziej wyjątkowi ludzie jakich znam, otwarci, przyjacielscy, po prostu ludzie z pasją.
Marzenia na przyszłość – Korona Maratonów Świata, jak wygram w totolotka ;-).    

Wasza Królowa - Anna D-B











piątek, 7 października 2016

3 kopce zdobyte

Pomysł wzięcia udziału w Biegu Trzech Kopców w Krakowie zrodził się u mnie w maju gdy jechaliśmy na mini maraton o puchar radia RMF. Wtedy to Pan Jancio opowiedział mi co nieco o tym biegu co mnie jeszcze bardziej zachęciło. Następnie Paweł P napisał na forum, że są zapisy i voilà tak zaczęła się przygoda z 10 PZU Biegiem Trzech Kopców.


Sam bieg jest bardzo specyficznym i wyjątkowym biegiem, ponieważ jest to jedyny bieg górski w Polsce którego trasa biegnie przez miasto. Trasa liczy niespełna 13 km i biegnie od Kopca Krakusa poprzez Kopiec Kościuszki aż do Kopca Piłsudskiego. Limit zapisów sięgał 2500 uczestników i został zapełniony bardzo szybko co tym bardziej podkreśla wyjątkowość tego biegu.

01.10.2016 r. czyli w sobotę przed biegiem będąc w Krakowie odebrałem dla naszej trójki pakiety a mianowicie dla mnie, Pawła i Ani. Pakiety były bardzo fajne i zawierały koszulkę, makulaturę, słodycze i najważniejsze czyli zestaw do przygotowania babeczek kopca kreta Dr. Oetkera. Następnie pakiety zawiozłem Ani i Pawłowi. Wspominam o tym dlatego, bo kiedy przekazywałem pakiet Ani, powiedziała mi, że pobiegnie cały bieg ze mną żeby mnie „pociągnąć”. Ucieszyłem się bardzo na tą wiadomość choć wiedziałem, że dostanę w kość.
Niedziela rano. O godz. 8:30 umówiliśmy się z Pawłem na wyjazd do Krakowa. Za nami jechała Ania z rodzinką. Następnie po znalezieniu miejsca parkingowego umówiliśmy się na Rynku Podgórskim i stamtąd udaliśmy się do biura zawodów oddać rzeczy do depozytu. Na miejscu spotkaliśmy kilkoro znajomych, z którymi zamieniliśmy parę słów i pożyczyliśmy sobie wzajemnie powodzenia. Następnie pobiegliśmy się rozgrzać. Podczas rozgrzewki wymienialiśmy się cennymi uwagami co do biegu i rozłożenia sił. Po rozgrzewce udaliśmy się na start pod Kopiec Kraka. Tam ku naszemu zdziwieniu (zaznaczę, że nie spodziewaliśmy się nikogo) spotkaliśmy Ilonkę w koszulce RD co bardzo nas rozradowało, że przyszła nam kibicować za co bardzo Ci dziękuję Ilonko. Po wspólnych fotkach i ostatnich żartach stanęliśmy na starcie.


 Bieg ruszył. Na początku było lekko, bo z górki więc bieg był bardzo przyjemny. Na trasie spotykaliśmy znajomych z Gdów Proud Runners, z którymi się wzajemnie pozdrawialiśmy i zamieniliśmy kilka słów. Podczas biegu po Bulwarach Wiślanych musiałem upominać Anię, żeby troszkę zwolniła, bo nie chciałem „przypalić” biegu na tym etapie. Zbliżając się do 5 km zacząłem odliczać metry do wzięcia żelu, który zgodnie z planem miałem spożyć po tym dystansie. Tak à propos był to mój pierwszy raz kiedy spożyłem żel, stąd byłem bardzo ciekawy jego smaku i zarazem działania. Jedno już wiem, po żelu samo się nie biegnie, niestety :P. Dobra, kolejnym etapem biegu był podbieg pod Kopiec Kościuszki. Wtedy pierwszy raz poczułem jak słaby jestem do biegania po górkach. Mimo to nie stawałem i zgodnie z radami Ani pomagałem sobie jak najwięcej rękami, bo założenie było proste – za nic nie przejść do marszu przez cały bieg – ot taki punkt honorowy. Dodam, że udało mi się to i czułem się dzięki temu choć trochę lepszy od tych co wychodzili pod górki a nie wybiegali.


Biegnąc z Anią co chwilę wyszukiwaliśmy sobie tzw. zajączków których goniliśmy i wyprzedzaliśmy. Taka fajna zabawa, która dodaje siły podczas biegu – Polecam! Na podbiegu wyprzedzałem jakiegoś faceta którego napis na koszulce ewidentnie odzwierciedlał to co miałem w głowie. Pogratulowałem mu tego napisu po czym przeczytałem go na głos, bo Ania nie widziała, a brzmiał on tak: KURWAMAĆJAPIERDOLENACHUJMITOBYŁO. Wszyscy w koło się śmiali, więc chyba nie tylko mi się on podobał. Biegnąc dalej, mijając kolejnych chodziarzy na podbiegach coraz bardziej brakowało mi siły i miałem chęć stanąć ale na szczęście była obok mnie Ania, która cały czas mnie motywowała i podnosiła na duchu. Przed metą było sporo z górki więc dałoby się odpocząć ale nie przy Ani, która pospieszała mnie cały czas, jak to stwierdziła - słychać już było metę. Przed metą był lekki podbieg, potem prosta i dookoła Kopca Piłsudskiego. Miałem już wtedy serdecznie dość wszystkiego, ale jak kibice krzyczeli dawać Dobczyce!, biegnij Maleństwo! itp. dodawało mi skrzydeł dzięki czemu ostatnie metry cisnąłem sprintem i wyprzedziłem nawet Anię. Potem był już medal, chwila oddechu i szukanie Pawła który przed metą nam dopingował. Jak się już znaleźliśmy był czas na zajadanie się żurkiem i babeczkami kopca kreta Dr. Oetkera. Szybkie fotki pod kopcem z medalami i wio do autobusu. W autobusie taki tłok, że drzwi nie chciały się domknąć. Osobiście współczuję tym ludziom co musieli wąchać nas biegaczy ale na to nie dało się nic poradzić.


Tyle mojej wyczerpującej relacji. Mam nadzieję, że was nie zanudziłem.
Tu jeszcze w tym miejscu pragnę ogromnie z całego serca podziękować mojemu koniowi pociągowemu na tym biegu czyli Ani. Ania jesteś niesamowita bo bez Ciebie na pewno bym tak szybko tego biegu nie przebiegł. Dziękuję <3


Paweł Urbański




środa, 5 października 2016

Rozbiegany weekend w Koszycach na Słowacji

Koszyce - drugie co do wielkości miasto na Słowacji pod względem liczby mieszkańców,  a trzecie pod względem powierzchni. Jest to również miasto gdzie odbył się pierwszy maraton w Europie. W tym roku, 2 października zorganizowano tam bieg na królewskim dystansie już po raz dziewięćdziesiąty trzeci. Dzięki temu, że każdy biegacz mógł znaleźć tam dystans dla siebie, bo oprócz maratonu był również półmaraton, sztafeta maratońska czy minimaraton, miasto na weekend zostało opanowane przez biegaczy.

Dlaczego o tym wszystkim piszemy?
Ano dlatego, że byliśmy tam również my, ekipa Rozbieganych Dobczyc, która w składzie 14 osób biegała, kibicowała i dobrze się bawiła podczas tego weekendu.


Pomysł wyjazdu na najstarszy maraton w Europie powstał już wczesną wiosną i powoli ewoluował aż do jesieni. Zapisało się nas 11 śmiałków. Jednak przez ten okres pół roku wiele się zmieniło. Jednych nawiedziły kontuzje, innym coś wypadło, jeszcze inni, którzy nie mieli w planach brać udziału w tym biegowym święcie postanowili jednak pobiec. Zamienialiśmy się, przepisywaliśmy, odwoływaliśmy rezerwacje w hotelu poszczególnych pokoi by znowu za kilka dni ponownie rezerwować, bo ktoś inny  postanowił spróbować swoich sił. Zatem pomysł wyjazdowego maratonu cały czas żył wśród nas.


Ostatecznie w sobotni ranek na Słowację wyruszyło z Dobczyc 9 osób, a wieczorem dojechało do nas jeszcze 5. Sobotę przeznaczyliśmy na odebranie pakietów startowych i na leniwe zwiedzanie Starego Miasta. Taki odpoczynek był nam bardzo potrzebny, bo już w niedzielny poranek stawiliśmy się na starcie maratonu i półmaratonu. Biegacze tych dwóch dystansów wystartowali wspólnie, bo maraton to były dwa okrążenia po 21 km, więc półmaratończycy skończyli po jednym okrążeniu, a maratończycy pobiegli dwa.


Mieliśmy na trasie też swoich żółtych kibiców, do których dołączyła Wiola po przebiegnięciu minimaratonu. To oni właśnie sprawili, że wszyscy tak miło wspominamy ten bieg. Było słonecznie, ciepło, a do tego nasi rozbiegani kibice byli wszędzie. Tak rozpracowali trasę biegu, że czekali na nas na 8, 20, 28 i 40 km. Tam właśnie powiewała żółta flaga Rozbieganych i tam dawali z siebie wszystko, żeby zmotywować nas do biegu. I im się udało, bo jak to potem stwierdzili wszyscy jednogłośnie "tak uśmiechniętych rozbieganych dobiegających do mety jeszcze nigdy na żadnym biegu nie widzieli". Dodawali nam skrzydeł na całej trasie koszyckiego półmaratonu i maratonu.
Musimy tutaj koniecznie wspomnieć o naszej Madzi Wojtan, która pomimo młodego wieku już trzeci raz zmierzyła się z półmaratonem i pobiła swój rekord o 7 minut. Jesteśmy z niej bardzo dumni.


W Koszycach mieliśmy również swojego debiutanta maratońskiego Fabiana.
Nie będziemy opisywać jak bardzo się o niego baliśmy, ile się namartwiliśmy, jak bardzo trzymaliśmy za niego kciuki i jacy byliśmy z niego dumni gdy dobiegł do mety, bo tego nie da się opisać.


Zamiast tego przedstawiamy kilka słów, którymi Fabian opisał swój pierwszy maraton:

Słowem wstępu powiem, że jeszcze jakiś czas temu nie spodziewałem się, że wystartuję w tym maratonie. Plan był pobiec półmaraton ale dobre samopoczucie i chęć spróbowania swoich sił wygrały. 
Nie będę mówił o swoich przygotowaniach, bo specjalnych nie było. Moim celem było zaliczenie "królewskiego" dystansu.
Znajomi i starsi, doświadczeni biegacze ostrzegali mnie przed tym jak będzie, czego się spodziewać i na co zwrócić uwagę. Oczywiście wziąłem pod uwagę wszystkie rady i okazały się one być bardzo cenne.
Maraton do 30 km przebiegał spokojnie, aż za spokojnie,  ponieważ nigdy wcześniej takiego dystansu nie przebiegłem a czułem się co najmniej świeżo i nie czułem specjalnego zmęczenia. Dopiero 31 kilometr uświadomił mi, co to jest dystans maratoński. Wtedy przypomniały mi się słowa starszego kolegi, który przed biegiem powiedział "Mówią, że maraton to 30 km rozgrzewki i 12 km prawdziwego maratonu". I zaczęło się : skurcze, bóle, zmęczenie. Ale pomyślałem, że skoro tyle już przebiegłem to głupotą byłoby się poddać. Kibice, znajomi, także rodzina, która bardzo mnie wspierała przed i podczas maratonu dodawali mi motywacji i siły, której człowiekowi wtedy bardzo potrzeba. I tutaj uznania do moich współgrupowiczów, którzy po przebiegnięciu swoich biegów jak i do tych, którzy głównie kibicowali i dbali o wszelkie zaplecze. Bez nich prawdopodobnie nie udałoby mi się dokonać tego co dokonałem. Wspierali od pierwszego do ostatniego kilometra biegu. Dołączali do mnie podczas trasy, wspierali okrzykami i dopingowali. Jest to ogromna pomoc, za którą kolejny raz Wam dziękuję!
Satysfakcja po wbiegnięciu na metę? Niesamowita!
Jedyna myśl w głowie? Nie wierzę, ale przebiegłem maraton.
Fabian Ciapa



Jednak koniec biegu to nie koniec naszego wyjazdowego weekendu.
Wieczór po maratonie to już tradycyjnie takie nasze święto, kiedy siadamy wszyscy i opowiadamy, analizujemy, wspominamy i planujemy kolejne wyprawy biegowe. Tak było również i tym razem. W Koszycach zostaliśmy dzień dłużej, żeby odpocząć i zregenerować się po biegu.


Pomógł nam w tym też poniedziałek, który spędziliśmy na basenach termalnych w Popradzie. Ot taki mały przystanek w drodze do domu, który bardzo pomógł naszym zmęczonym mięśniom. Do domu przywieźliśmy nowe wspomnienia, doświadczenia biegowe i plany na kolejne wyprawy. Spędziliśmy rewelacyjny weekend biegając, a przy tym świetnie się bawiąc w naszym, rozbieganym towarzystwie. To tylko dowodzi temu jak dobrze się ze sobą czujemy i rozumiemy. Bo nasza grupa to taka nasza mała rozbiegana rodzinka.

ROZBIEGANE DOBCZYCE










piątek, 30 września 2016

Półmaraton w Wieliczce

Niedziela 25.09.2016. Dzień półmaratonu w Wieliczce koło Krakowa.

Wstałem o 7.00, bo i tak już nie mogłem spać :)  Rzut okiem przez okno i co widzę  - mgła. Na śniadanie moim zwyczajem zjadłem owsianeczkę z żurawiną w wersji mocno orzechowej, ponieważ potrzebny mi był spory zapas kaloryczny. W drodze do Wieliczki słońce już na dobre wyszło zza chmur i zapowiadał się piękny słoneczny dzień.
W tym roku w półmaratonie w Wieliczce z naszej rodziny rozbieganych biegłem ja i Fabian. Przed startem była rozgrzewka na placu "Miasta Solnego". Fontanny pluskały, a ja miałem już lekkiego stresa. Założyłem sobie, że te dwie magiczne godziny zostaną przeze mnie złamane .Czy się uda ?? To mój drugi w życiu półmaraton (pierwszy był Lisiecki). Na starcie zobaczyłem sporą grupę kibicujących ROZBIEGANYCH - jak to człowieka motywuje. Trasa tego półmaratonu nie jest łatwa. Podbiegów jest kilka ale naprawdę dość wymagających. W czasie biegu słoneczko mocno dawało o sobie znać, a na trasie było niewiele zacienionych miejsc, więc ratowała tylko woda w punktach nawodnienia do schłodzenia się. Pierwsze 11 kilometrów biegło mi się super i nawet czas miałem lepszy niż zakładałem, ale niestety po 12 kilometrze zaczął nasilać się coraz bardziej ból łydki i od tego momentu była to już walka z samym sobą. Głowa chciała, ale nogi na to nie pozwalały. Gdy ja jeszcze walczyłem na trasie Fabian wbiegł na metę ze świetnym czasem 1:47:20. Na mnie niestety jeszcze długo trzeba było poczekać.
             Na metę doczłapałem z czasem 2:14:37. Za metą padłem na trawę i nikt długo nie był wstanie mnie podnieść. Trochę żal, że nie udało się zrealizować założeń czasowych ale co się odwlecze to nie uciecze. Jak to powiedział mi Tomek na pocieszenie: "złamałeś 2:15 i wynik poprawiony o 7 minut". No cóż, to tylko mobilizuje do bardziej systematycznych treningów ..... Po drodze do domu pomimo dużego zmęczenia zaczęły dawać o sobie znać endorfinki, humor coraz bardziej mi się poprawiał. Teraz ostrzę sobie zęby na Półmaraton Królewski, który będzie w połowie października w Krakowie, bo dalej mam smaka na złamanie tych magicznych 2 godzin.

Mateusz Tracz